Styczeń 2016, Drawsko Pomorskie. Katarzyna W. razem z dziećmi– 6-letnim Marcelem, 8-letnim Miłoszem i najmłodszym Oskarem oraz partnerem Markiem K. mieszkają w hostelu. Prowadzi go Ośrodek Wspierania Dziecka i Rodziny. Rodzina pozostaje pod opieką psychologiczną, pedagogiczną i nadzorem kuratora. Pomimo tego nikt nie reaguje, gdy dzieciom dzieje się krzywda. Uratują je dopiero szpitalni lekarze. Dziś Katarzyna W. i Marek K. są już za kratkami. Ona spędzi tam najbliższe lata, jego skazano na dożywotnie pozbawienie wolności. Ten dramat swoje początki miał jednak znacznie wcześniej niż w styczniu 2016 roku.

Od dziecka pod górkę

Katarzyna W. urodziła się w 1990 roku we wsi Siemczyno w województwie zachodniopomorskim. Miała kilkanaście lat, gdy ojciec zaczął ją bić. Miał to robić, bo uciekała z domu. Tyle, że uciekała nie bez powodu – ojciec podobno poza biciem zmuszał ją także do pracy.

W 2006 roku, w wieku szesnastu lat, Katarzyna W. zaszła w pierwszą ciążę. Zamieszkała wtedy w kamienicy socjalnej w Czaplinku – małym, siedmiotysięcznym miasteczku dosłownie 6 minut drogi samochodem od Siemczyna. Okolicę nazywano „gettem”, bo mieszkali tam ludzie biedni, niejednokrotnie z marginesu czy z kryminalną przeszłością. Katarzyna była wtedy związana z Marcinem W., mężczyzną sporo od siebie starszym, bo 28-letnim.

Przemoc rodzi przemoc

Rok później na świat przyszedł ich pierwszy syn, Miłosz. Po kolejnych dwóch latach urodził się Marcel. W ich domu od początku działo się źle. Marcin W. regularnie wywoływał awantury i znęcał się nad Katarzyną. Oszczędził przynajmniej chłopców, a raczej oficjalnie nikt nie widział i nie słyszał, by robił im krzywdę. Tego samego nie można jednak powiedzieć o Katarzynie W. Miała ubliżać dzieciom, krzyczeć na nie i bić – to ostatnie tylko w domu, ale od wyzywania nie powstrzymywała się na podwórku, na ulicy czy w ośrodku pomocy społecznej. Pracownicy ośrodka o tym wiedzieli i patrzyli na takie zachowanie krzywo. Samo spojrzenie jednak nie wystarczy, by coś zmienić.

Chłopcy przejmowali złe nawyki od matki. Gdy mieli wolne od przedszkola i szkoły, spędzali całe dnie na ulicy, bez żadnej opieki – brudni, ledwo ubrani. Zdarzały im się chuligańskie wybryki.Gdy wracali do przedszkola i szkoły, wzorem matki nie stronili od wulgaryzmów i to nawet w kierunku nauczycieli. Po jednej z takich sytuacji dyrekcja szkoły zawiadomiła odpowiednie organy. Rodzina otrzymała wówczas kuratora społecznego.

W końcu Katarzyna W. zgłosiła, że partner, Marcin W., robi jej krzywdę. Efekt? Założono im niebieską kartę dla ofiar przemocy w rodzinie i objęto nadzorem kolejnego kuratora – zawodowego. W praktyce znów niewiele to zmieniło, bo Marcin W. cały czas mieszkał z Katarzyną i dziećmi. Wciąż dochodziło do awantur, policja bywała w ich domu regularnie. Co ważne, Marcin W. w zasadzie nie powinien tam mieszkać, bo najemcą w kamienicy socjalnej była tylko Katarzyna.

Zmiana na gorsze

Kobieta przez dłuższy czas podobno zdradzała Marcina W. z innym mężczyzną z okolicy – Markiem K. Tak przynajmniej uważała babcia dzieci od strony ojca, mieszkająca w tej samej kamienicy. Jej zdaniem to miało być przyczyną kłótni między partnerami. Raz Katarzyna W. po awanturze ucieka z dziećmi do rodziców, do Siemczyna. Zawozi ich tam Marek K., a Marcin W. jedzie za nimi. To tylko potwierdza, że wiedział o romansie. Dochodzi do kolejnej awantury i wizyty policji. Tak ostatecznie się rozstali. Katarzyna W. nie chce męczyć się dalej z Marcinem W. pod jednym dachem. Nie wyprowadza się jednak do rodziców. Kobieta i jej synowie przenoszą się do hostelu w Ośrodku Wspierania Dziecka i Rodziny w Drawsku Pomorskim.

Mogłoby się wydawać, że to koniec rodzinnego dramatu. Nic bardziej mylnego – ten dopiero się zaczyna. W hostelu, podobnie jak w kamienicy socjalnej, Katarzyna może mieszkać tylko z dziećmi. Pomimo tego na co dzień żyje z nimi Marek K. Przed budynkiem widać jego samochód. Mężczyzna regularnie wychodzi i wraca. Nie zwracają na to jednak uwagi pracownice socjalne, które mają swoje biura z drugiej strony. Urzędują tam od poniedziałku do piątku – od samego rana do popołudnia. Nad hostelem znajdują się natomiast zwykłe mieszkania. W tym samym kompleksie jest też dom dziecka i bursa. Słowem – tłumy ludzi.

Do mieszkania Katarzyny W. powinni przychodzić kurator, psycholog czy pedagog. Faktycznie się pojawiają, jednak bardzo nieregularnie i w długich odstępach czasu, a przecież mają niedaleko. Zwykle przychodzą, kiedy pojawia się jakiś problem. Ich wizyty i tak niewiele zmieniają.

Czego oczy nie widzą…

Dlaczego? Chłopcy zaczynają uciekać z domu, jak dawniej ich matka. Nie wzbudza to jednak żadnych podejrzeń. Siniaki na twarzy czy rękach? Prosto to wytłumaczyć. Dziecizawsze albo się przewracają albo spadają z roweru. Zresztą same to potwierdzały. Dlaczego więc płaczą i chowają się do szafy, kiedy ktoś przychodzi do mieszkania? Dziwne, ale jeśli je to uspokaja, w porządku. To taka niewinna, dziecięca zabawa. Miłosz nie chodzi jednak do szkoły, choć powinien. Wszystko dlatego, że jest chory, boli go brzuszek i odsypia – kilka tygodni. Może i wzbudza to wątpliwości, ale matka zapewniała, że ma wszystko pod kontrolą i niedługo zaprowadzi dziecko do szkoły. W zasadzie czemu jej nie wierzyć.Tymczasem sąsiadka słyszała, jak Marek K. wulgarnie krzyczał na dziecko. Słychać było też odgłos uderzenia i płacz. Zapewne to klaps, zwyczajne skarcenie i dobrze, bo bezstresowe wychowanie tylko niepotrzebnie rozpuszcza dzieciaki. Niekiedy w nocy w łazience ktoś długo napuszczał wody do wanny. Cóż, ludzie mają różne przyzwyczajenia albo po prostu mało czasu. Dobrze jednak, że dbają o synów – muszą przecież chodzić czyści. Po tych krzykach, płaczach i nocnych kąpielach pracownicy ośrodka zwrócili tylko rodzinie uwagę, by nie zakłócała porządku. Potem rzeczywiście problemy ustały. Razem z nimi rodzina przestała też otwierać drzwi pracownikom socjalnym, choć wszyscy wiedzieli, że przebywają w środku. Psycholog wiele razy odchodziła z kwitkiem, jak ci, którzy pukają do prywatnych mieszkań i chcą nawracać do wiary w Boga. Tyle, że to nie prywatne mieszkanie, a hostel dla ofiar przemocy domowej.

Tragiczna prawda

Co działo się naprawdę w hostelu, gdzie mieszkała Katarzyna W. z dziećmi i konkubentem, a czego nie wiedzieli i nie widzieli pracownicy socjalni? Chłopcy uciekali z ośrodka, bo się bali. Raz jeden z nich miał powiedzieć o tym dziadkowi z Siemczyna, ojcu Katarzyny. Nie chciał wracać do domu, chował się. Przyjechał wtedy Marek K. i żarty się skończyły. Zapakował chłopca do samochodu, ale nie normalnie, na siedzenie czy w foteliku – tylko do bagażnika. Zatrzasnął klapę i tak pojechali do Drawska. Tymczasem siniaki to nie żaden wypadek czy potknięcie, a efekt regularnego bicia tak przez mężczyznę, jak i Katarzynę W. Część z tych tortur nagrywali nawet telefonem. Wyrwane z kontekstu fragmenty mogły przywodzić na myśl zabawę – chłopcy skakali, krzyczeli, wyglądali jakby pomalowali sobie twarze w ramach przebrania. Tak przynajmniej mówił dziadek. Niestety bardzo się mylił. Dzieci skakały, by uniknąć kolejnych ciosów. I nie pomalowały sobie twarzy, tylko były tak pobite, że aż sine i spuchnięte. Po co dzieci wchodziły do szafy? Tak kazała im matka, kiedy ktoś pukał do drzwi. Do szafy wchodził z nimi także Marek K., którego oficjalnie miało nie być w mieszkaniu i zakrywał chłopcom dłońmi usta. Prawdą jest, że Miłosz nie chodził do szkoły, bo źle się czuł. Nie dolegało mu jednak nic żołądkowo, a był zmaltretowany, głodny i wycieńczony. Woda, która lała się nocami w łazience, była zwykle lodowata. Chłopcy rzeczywiście mieli się w niej kąpać, ale co najmniej przez kilka godzin – w ramach nauczki.

Do końca znęcania się było jeszcze daleko. Inny zestaw kar był zdecydowanie gorszy. Zakładał podawanie do jedzenia surowego mięsa, wylewanie na podłogę jogurtu, by dzieci go zlizywały albo wsadzanie podczas jedzenia ręki do ust celem wywołania wymiotów. Niejednokrotnie chłopcy byli też oblewani wrzątkiem. Musieli godzinami klęczeć z uniesionymi rękami, aż w końcu tracili siły. Zdarzało się, że nocą wystawiano ich na ulicę w domowych ubraniach – a przecież była zima. Gdy czasem próbowali się bronić, na ile mogli mieć siłę, za karę wywożono ich do lasu i przywiązywano do drzewa. Zostawali wtedy sami, znów na kolejne kilka godzin. W lesie, przy drzewie, tuż przed egzekucją, pękają nawet najtwardsi gangsterzy i nie raz sikają w spodnie.

Pomoc medyków zamiast rodziny

W marcu 2016 roku Marek K. musiał przesadzić – nawet, jak na siebie. Marcel po pobiciu zasłabł, Katarzyna W. wezwała pogotowie. Tłumaczyła ratownikom, że dziecko uderzył inny chłopiec, ale ci w to nie uwierzyli. I słusznie. Marcel był w stanie krytycznym, przeszedł kilka operacji, wiele tygodni spędził na oddziale intensywnej terapii. Opis jego obrażeń mrozi krew w żyłach. Marek K. według ustaleń śledczych poza wspomnianymi wcześniej karami podczas bicia rzucał nim o meble i ściany. Spowodował tym samym urazy głowy, złamania żeber, stłuczenia płuc, złamania kości krzyżowej, obustronne złamania kości łonowej i obydwu kości kulszowych, a także stłuczenia serca. Marek K. dodatkowo go zgwałcił, podobnie jak drugiego z chłopców – powodując obrażenia wewnętrzne. Nie było możliwości, by matka o tym nie wiedziała – cicho pozwalała partnerowi na torturowanie jej własnych dzieci.

Od układu do dożywocia

Początkowo przedstawiono im zarzuty znęcania się nad dziećmi ze szczególnym okrucieństwem. Miało dojść do ugody bez rozprawy i dobrowolnego poddania się karze. Marek K. usłyszałby wtedy karę 7 lat pozbawienia wolności, a Katarzyna W. 5 lat za kratkami. Ostatecznie w październiku 2017 roku Prokuratura Regionalna w Gdańsku, która w kwietniu przejęła śledztwo od drawskiej prokuratury, wycofała się z układu. Stanowisko stracił szef Prokuratury Rejonowej w Drawsku Pomorskim. Parę oskarżono o znęcanie się nad dziećmi ze szczególnym okrucieństwem, usiłowanie zabójstwa jednego z nich, a mężczyznę także o zgwałcenia dzieci. Żądano dożywotniego pozbawienia wolności dla Marka K. i 25 lat dla Katarzyny W.Przyznali się tylko do maltretowania dzieci.

14 grudnia 2018 roku w pierwszej instancji po niejawnym procesie Sąd Okręgowy w Koszalinie skazał Katarzynę W. na 15 lat pozbawienia wolności, a Marka K. na 25 lat za kratkami z możliwością przedterminowego zwolnienia po 20 latach.Oboje nie mogą kontaktować się z dziećmi i zbliżać do nich na odległość mniejszą niż 200 metrów przez 15 lat. Dodatkowo matka ma im zapłacić zadośćuczynienie w kwotach 100 i 50 tysięcy złotych, a Marek K. – 150 i 100 tysięcy złotych. Do sprawy włączył się Prokurator Generalny, który chciał, by doszło do apelacji i pociągnięcia Marka K. do surowszej odpowiedzialności.

W efekcie Sąd Apelacyjny w Szczecinie 8 sierpnia 2019 roku uwzględnił apelację prokuratury i uchylił wyrok w zakresie wysokości kary. Utrzymał też orzeczenie co do winy oskarżonego. Sąd zaznaczył, że podziela argumentację prokuratury, bo sprawca nie powinien nigdy wychowywać dzieci. Tym bardziej, kiedy w jednej ze swoich ostatnich wypowiedzi w procesie stwierdził, iż chciałby jak najszybciej wyjść na wolność, by… zająć się dziećmi, bo Katarzyna W. sobie z tym nie radzi.Jednocześnie sąd przekazał sprawę do ponownego rozpoznania koszalińskiemu sądowi okręgowemu, bo zgodnie z przepisami sam nie mógłby zmienić wymiaru kary.

Katarzynie W. wymierzono karę łączną 14 lat pozbawienia wolności. Wyrok jest już prawomocny.

Obrońca Marka K. wniósł do Sądu Najwyższego kasację od wyroku oraz skargę na przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Najwyższy pozostawił kasację bez rozpoznania.

Tym razem Sąd Okręgowy w Koszalinie był znacznie surowszy. 11 grudnia 2020 roku zgodnie z żądaniem prokuratury skazał Marka K. na dożywotnie pozbawienie wolności z możliwością ubiegania się o warunkowe przedterminowe zwolnienie dopiero po 35 latach. Wówczas i tak trafi do zamkniętego ośrodka psychiatrycznego i będzie izolowany. Według sądu istnieje bowiem ryzyko, że nawet po 35 latach Marek K. mógłby popełnić kolejną zbrodnię.

Finalnie Marek K. i Katarzyna W. solidarnie mają zapłacić też dzieciom zadośćuczynienia w kwotach 250 i 100 tysięcy złotych.

Pracownicy socjalni bez problemów

W 2016 roku wszczęto śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przez pracowników Ośrodka Wspierania Dziecka i Rodziny. W końcu to oni, w tym kuratorzy, psychologowie i pedagodzy, mieli dbać o bezpieczeństwo rodzin oraz dzieci przebywających w ośrodku. Niestety mimo sygnałów nie zauważyli, że za ścianą w ośrodku dzieje się coś złego. Tłumaczyli, że nie mogli mieć nadzoru nad każdym 24 godziny na dobę. Hostel zamknięto, a śledztwo rok później umorzono. Katarzyna W. miała wprowadzić pracowników socjalnych w błąd. Do śledztwa jednak jakiś czas później powrócono.

Koniec koszmaru

Chłopcy po zatrzymaniu swoich oprawców trafili najpierw do domu dziecka, który mieści się praktycznie w tym samym budynku, co hostel ośrodka dla ofiar przemocy w rodzinie. Na szczęście nie zostali tam na długo, jako że przyjęła ich rodzina zastępcza. Koszmar dzieci dobiegł końca, choć trauma pozostanie w nich na zawsze…

Artykuł: Patryk Szulc- Dziennik Śledczy

Komentarze: